„Like a diva”, Teatr Druga Strefa, Małgorzata Pawłowska, Opera, Dramat, Kabaret, Muzyka, Humor i satyra, Rozrywka, Sztuka, ale czy też… kicz?
Ludzie!
Ludzie pragnący rozrywki rozrywkowej, ludzie, którzy nie byli od dawna w teatrze na czymś takim, co można by natychmiast po wyjściu polecić znajomym, ludzie nieznający opery, ludzie znający operę, kochający sztukę wszelką a szczególnie ci, którym ta sztuka jest obojętna!
Ludzie – szarpnijcie się i wybierzcie na spektakl do „Teatru Druga Strefa” na Mokotowie. Teatr jest mały, parking duży, klimat industrialny, kurtyna! … jak to kiedyś w teatrze. I nagle ta kurtyna się otwiera. Dekoracje - nie z przypadku. Ale tak jak to kiedyś - jak dubeltówka wisiała na ścianie, to musiała wypalić najpóźniej w trzecim akcie. Każdy rekwizyt w akcji zagrał i jakaż to była jego rola – choćby w przypadku krynoliny, ale i nie tylko. Wszystko w tym maleńkim teatrze grało. Wszystko było teatrem, klimatem wprowadzającym w przygodę, w przeżycie, w oczekiwanie ciągu dalszego a jednocześnie ubolewanie, że czas tej przygody zaraz się musi skończyć. W kreacji tego spektaklu doceniam rolę twórców. Kiedyś uświadamiając moje córki, które już dawno były małe, powtarzałem, że teatr to praca zespołu ludzi i używałem argumentu, że jeżeli w tworzeniu spektaklu bierze udział wielu twórców i każdy z nich jest cholernie wrażliwy i poświęcił życie tej sztuce to…. na pewno warto na to iść. To jest dla nich szacunek i na tym nie można stracić. I teraz przypomniało mi się. Od rozsunięcia kurtyny czułem tę pracę zbiorową teatralnych specjalistów. Na końcu spektaklu, jak to na premierze, pojawili się oczywiście twórcy, którym klaskaliśmy z największym uznaniem. Teraz, więc wielkie „chapeau bas” przed reżyserem i scenografem Sylwestrem Biragą, który jest twórcą, duchem i siłą tego teatru i którego moc twórcza widoczna jest choćby na każdym z prezentowanych fotosów w ascetycznej przestrzeni hallu. Wychodzę z teatru ze stanowczym postanowieniem obejrzenia tych dzieł i osobistego, bardziej wnikliwego poznania, choć miałem przyjemność krótkiej wymiany sympatii po spektaklu za kurtyną. Teraz, w chwili pisania tego tekstu jestem tuż po dwugodzinnej rozmowie z reżyserem. Bardzo lubię rozmowy z ludźmi sztuki, z twórcami. Ta rozmowa też dla mnie jest wielką przyjemnością i satysfakcją. Ogromne słowa uznania dla pomysłodawcy spektaklu - Attyla Horvitz /les idees sont les plus importantes/. Realizacja techniczna - Eligiusz Baranowski - także godna uznania, bo z doświadczenia wiem, że zwłaszcza na premierze o szczegóły przeszkadzające w satysfakcji realizatorów nietrudno. Tutaj wszystko było bez najmniejszego zarzutu.
No i na tym bym zakończył, bo, o czym tu jeszcze? Ach, zapomniałbym, tak, tak, była tam jeszcze taka, jak ona tam? Jak? Ach tak… Małgorzata. Jak ona tam… jak?... ach tak… Pawłowska.
Tak przypominam sobie… Małgorzata Pawłowska.
Proszę Państwa
MAŁGORZATA PAWŁOWSKA, bo tutaj o Niej to tylko wielkimi literami. O ile wiem to był jej debiut na scenie teatralnej /może nie jestem precyzyjny w tej kwestii/. Występowała już /to wiem/ na estradach, jako młoda śpiewaczka arii operowych, a obecnie daje się coraz częściej zauważyć jej nazwisko wśród zwycięzców ważnych konkursów śpiewaczych. Miała ponoć pewne doświadczenia nawet w kabarecie. Ale tu, proszę Szanownych Państwa, tu mamy do czynienia nie ze zwierzęciem scenicznym, ale z tygrysicą i to nabuzowaną takim głodem, że mogłaby rozszarpać każde Bogu ducha winne zebrzątko. Ileż w tej małej acz arcysympatycznej postaci zewu krwi, humoru, inteligencji, szyderstwa a zarazem, szczególnie w sferze sztuki, pokory, analizy, aktorstwa. Gra siebie, młodą śpiewaczkę operową, która pragnie wielkiej sceny a życie, póki, co, pisze swój scenariusz mniej wystrzałowy. Ale Małgorzata Pawłowska cieszy się akcją na scenie i co ważniejsze realną sytuacją. Widzi wspaniałą przygodę w tym, co ma i gra to wspaniale. No i śpiewa, śpiewa klasykę operową . Ale jak! Aż trudno uwierzyć, że te arie wychodzą z tego samego wnętrza artystki, która przez prawie dwie godziny „straszy, tumani, przestrasza…” i mówi, mówi, mówi, a to wchodząc na drabinę, a to rzucając się na kanapę i następnie z niej spadając, ciągle wbija się na scenie w inne kostiumy i nagle… znów śpiewa – jak anioł jakiś, niezmęczony, wydobywający z siebie taki głos, który na widowni tworzy tylko satysfakcję i podziw. Ten piękny, młodzieńczy, ale i artystycznie dojrzały głos przekonuje nas, że chyba jednak, z całym szacunkiem dla Teatru Druga Strefa, to jednak w najbliższej przyszłości Małgorzatę Pawłowską będziemy oklaskiwać w Teatrze Wielkim albo na operowych scenach świata. Czasem Małgorzata Pawłowska wchodzi w szranki z dalekim Jej predyspozycjom basem jak w „w arii Skołuby”, gdy jeszcze w nas magia Bernarda Ładysza, śpiewa z przytrzymywanym wąsem „ten zegar stary….” do unoszącego się nad sceną nowoczesnego, dworcowego zegara, czy swoim sopranem stara się być lepsza od ukochanego przez nas wszystkich barytonu, a nawet chroboczącego basa Tewji Mleczarza ze „Skrzypka na dachu”. Pastisze, ze swej natury i definicji powinny z humorem dawać szansę intelektualnemu dialogowi, do którego z sukcesem Małgorzata Pawłowska zaprasza nas swoim młodzieńczym szarmem i sztuką wysoką, którą tak pięknie umie operować.
Należy też podkreślić wielki wkład artystyczny w sukces spektaklu pianistki pani Moniki Kolasińskiej. Wchodziła ona w interakcje z bohaterką wieczoru. Nie jestem wtajemniczony, ale podejrzewam, że skomplikowane opracowanie muzyczne /w materiałach brak informacji/ dla tak ważnej roli spoczywało na Jej talencie.
Publika zareagowała długą owacją na stojąco. Ach, jak było przyjemnie.
Teatr to magia.
Andrzej Bartkowski